Weszłam
po cichutku do domu i położyłam pod ścianą dwa wiadra pełne owczego mleka, po
czym skierowałam się do swojego pokoju, a raczej małej komórki.
Kiedy wsunęłam głowę przez zasłonę, która
imitowała drzwi, otworzyłam usta z wrażenia. Na krześle leżała piękna,
bladoróżowa sukienka w kwiatki, a przed nią czarne butki na obcasie. Sukienka
nie była nowa, bo gdzieniegdzie zauważyłam postrzępiony materiał i wyblakłe
kwiatki.
Wzięłam
ją do rąk i usiadłam na krześle, wąchając ubranie. Pachniało jak mama – trochę
koniem, ale wyczuwałam słodki zapach jej mydła. Uświadomiłam sobie, że nie będę
jej już widzieć przed Dożynkami, ale to nie jej wina, bo gospodarstwo samo się
nie utrzyma. Wiem, że martwi się tak samo jak ja. Mówiłaby, że jest bardzo małe
prawdopodobieństwo wylosowania mnie, ale ona nie wie, ile mam wpisów. Nie
powiedziałam jej, żeby się niepotrzebne nie denerwowała. Pamiętam, jak
opowiadała mi o tym, jak prawie trafiła na arenę. Opiekunka trybutów z Kapitolu
źle przeczytała nazwisko. Kiedy mama prawie omdlała z przerażenia, kobieta
poprawiła się i z rozbawieniem przyznała , że się pomyliła. Mama dosłownie
otarła się o śmierć. Ociężale wstałam z krzesła i zaczęłam się rozbierać, żeby
wziąć kąpiel i przygotować się na losowanie.
Szłam
powoli ulicą prowadzącą do centrum dystryktu. Z każdej bocznej dróżki zaczęły
schodzić się dzieci ubrane w najpiękniejsze stroje. Nie wiem, skąd wzięła się
tradycja jak najpiękniejszego ubiory na Dożynki. Najchętniej ubrałabym stare,
poobdzierane ubrania, bo szkoda, żeby sukienka marnowała się na tak tragiczne
okoliczności. Potem nie będę potrafiła jej włożyć bez obrzydzenia.
Dotarłam
na plac, gdzie tworzyły się trzy gigantyczne kolejki do zidentyfikowania osoby.
Ustawiłam się do jednej z nich. Było tu okrutnie cicho, nikt między sobą nie
szeptał, każdy miał albo ten sam wyraz twarzy, albo łzy w oczach. Jedynym
donośnym dźwiękiem było tupanie Strażników Pokoju, którzy przemieszczali się w
tę i z powrotem po placu, ustawiając pozostałych strażników po kątach, żeby w
razie wypadku mieć kontrolę nad wszystkimi.
Ktoś
wbił mi igłę w palec i popchnął w bok, żeby zrobić miejsce kolejnej osobie za
mną. Nie wiedziałam gdzie dokładnie iść, więc ustawiłam się za grupką dziewczyn
w tym samym wieku. Dawno tak się nie czułam. Moje ruchy były mechaniczne,
brakowało mi tchu. Nie umiałam się skupić, a widok Strażników przyprawiał mnie
o zawrót głowy. Kiedy miałam 12 lat, przypadkowo wpadłam na jednego z nich, bo potknęłam się prawdopodobnie o czyjąś stopę. Strażnik Pokoju uznał to za
oznakę agresji i buntu, toteż zostałam uderzona jego pięścią w twarz. Teraz,
gdy na nich patrzę, instynktownie przyciskam dłoń do policzka.
Kolejki
malały, a wokół mnie zaczęło zbierać się pełno osób. W pewnym momencie
poczułam, że ktoś owija ręce wokół mojego pasa. Odwróciłam głowę, a za mną stał
Medrisk. Przytuliłam go i odwróciłam się z powrotem. Kątem oka widziałam, jak
odchodzi do swojej grupy. Był jeszcze w gorszym stanie niż wczoraj. Nie
zdołaliśmy wydusić ani słowa, obydwoje bardzo się baliśmy.
Ktoś
uderzył palcami o mikrofon. Na wyznaczonym miejscu stała opiekunka trybutów,
ubrana w koci kombinezon, łysa, z kocimi wąsikami i uszkami kobieta z Kapitolu.
Szeroko się uśmiechała i kręciła nosem, poruszając wąsiki.
-
Witajcie! – zaczęła. Miała wysoki, piskliwy głos. Zanim zdążyła coś więcej
powiedzieć, na scenę wszedł burmistrz dystryktu, odsuwając kocią kobietę od
mikrofonu. Ta, urażona, usiadła na krześle ustawionym za nią. Ku mojemu
zdziwieniu, na siedzeniu obok przysiadł mentor trybutów z 10, zwycięzca 69 Igrzysk,
który zwykł się spóźniać. Uśmiechał się nonszalancko, patrząc w dal.
Burmistrz
zaczął wygłaszać coroczną mowę o tym, jak to dystrykty postanowiły się
zbuntować przeciwko Kapitolowi. Kapitol ułagodził sprawę, udało mu się nad
wszystkim zapanować. Jednak bez kary się nie obeszło. 13 dystrykt zniknął z
powierzchni Panem, a reszta co roku wytycza jedną dziewczynę i jednego
chłopaka, od 12 do 18 lat, którzy stawią czoła innym trybutom na arenie.
Wygrywa tylko jeden trybut, ten, któremu uda się przeżyć, nie tylko dzięki
walce, ale także dzięki instynktom i wytrwałości. Po zakończeniu przemowy
przedstawił nam kocią damę, która w rzeczywistości nazywa się Timber Kimenty,
oraz naszego mentora – Gilana Rindrinsberg’a, po czym przekazał mikrofon
Timber. Zadowolona wstała z miejsca i podskoczyła do mikrofonu.
-
Jest to dla mnie zaszczyt, że pierrrwszy rrraz mogę wylosować trrrybutów. –
Bardzo dobrze wcieliła się w rolę kota, bo każdą literkę „r” mruczała jak
prawdziwa kotka. - Hm, także nie przeciągając, pozwólcie, że zacznę od pań. –
Podeszła dziwnym, chwiejącym się krokiem do puli z imionami dziewcząt. Żołądek
skoczył mi do gardła. Swoimi długimi, kolorowymi paznokciami szurała po
karteczkach, wkładała dłoń głęboko, wyciągała karteczkę i wrzuciła ją z
powrotem, kilka krotnie powtarzając manewr. Aż w końcu wydobyła dwie karteczki,
położyła je na dłoniach, jakby szacowała ich wagę. Włożyła do puli tą z lewej
ręki. Złapałam się za brzuch, miałam wrażenie, że za chwilę eksploduje.
Podeszła do mikrofonu z równie chwiejnym krokiem i podekscytowana rozkleiła
papier. Przybliżyła usta do mikrofonu:
-
No to mamy już jednego trrrybuta, zapraszam do mnie… Partrigie Halitionh! –
wymruczała uradowana. „Chwila, to ja, to ja nią jestem” uświadomiłam sobie.
Ręce zaczęły mi się pocić, nie mogłam się ruszyć. Chciałam uciekać, wrzeszczeć,
byleby nie iść do Timbe. Ludzie przede mną zaczęli ustępować miejsca, żebym
mogła przejść. Świat wokół mnie wirował, poczułam, jak ktoś pociągną mnie na
podest, do kociej damy, tym kimś był Strażnik Pokoju. Próbowałam mu się wyrwać,
ale bez skutku. W końcu podniósł mnie i postawił obok Timber.
-
Jesteś Partrigia? – Zapytała. Podłożyła mi pod usta mikrofon, ale ja tylko
pokiwałam głową. Szukałam wśród publiczności rodziców, Medriska, ale nikogo nie
potrafiłam dojrzeć, bo wszystko było zamglone i się chwiało. Ledwo panowałam
nad swoim ciałem, gdybym nie była taka osłupiona, dawno leżałabym nieprzytomna.
„To niemożliwe” myślałam, „Musiał nastąpić jakiś błąd, to musiał być jakiś
cholerny błąd!” krzyczałam w duchu.
-
Terrraz czas na panów. Poczekaj tutaj – zwróciła się do mnie i podeszła do
drugiej puli, gdzie było o wiele więcej karteczek. Kręciła dłonią w środku,
chwytał i wrzucała z powrotem losy. Wyciągnęła rękę, by ponownie ją zanurzyć i
wyjąć karteczkę leżącą na samej górze. Podeszła z nią do mikrofonu i otworzyła.
-
A terrraz zaprrraszam… Ridneya Milyra! – poczułam nagły przypływ ulgi, że to
nie Medrisk. Trwał dosłownie sekundę. Z tłumu wybiegł właśnie Medrisk,
krzyczący moje imię. Strażnicy podeszli do niego, łapiąc za ręce i ciągnęli z
powrotem na jego miejsce, lecz on zaczną się wyrywać. Kopał każdego z nich, co
doprowadziło do tego, że dobiegli kolejni Strażnicy Pokoju i zaczęli związywać
jego ręce liną.
-
Nie! – krzyczał, szamocąc się. – Ja… ja chcę być trybutem! Słyszycie?! Chcę być
trybutem! – Nagła cisza. Złapałam się za gardło i chciałam zbiec z podestu,
lecz Gilan w porę wstał i złapał mnie za ramię. Nawet nie próbowałam się
wyrwać, bo wiedziałam, że to nic nie da.
Zdezorientowani
Strażnicy wprowadzili Medriska i ustawili obok mnie, gdzie powinien stać
Ridney, który nawet nie raczył wychylić palca z tłumu. On miał tu
sterczeć, nie pozwolić, żeby Medrisk
zają jego miejsce! Miał błagać, żeby to on trafił na arenę, nie Medrisk! Miał
zrobić wszystko, żeby tylko mój chłopak był bezpieczny.
-
Widzę nagły zwrrrot akcji – zaśmiała się Timber. – Więc jak się nazywasz? –
-
Medrisk O-o…Owanowik – było mu wstyd swojego nazwiska.
-
Medrisku, to twoja siostrrra? Rrrodzina? –
-
Przyjaciółka – cicho wyjąkał i spuścił wzrok na stopy, rumieniąc się. Nie wiedziałam
co robić, myśleć. Stałam jak głupia, krzątając wzrokiem po ludziach, żeby mi
pomogli. Nikt nawet nie zechciał na mnie spojrzeć.
-
Prrroszę państwa, oto tegorrroczni trrrybuci z dystrrryktu 10! Prrroszę o gorrrące
brrrawa! – zaczęła klaskać, ale nikt więcej. Stali i patrzyli się na Timber
jakby powiedziała, że mają rozebrać do naga. Opiekunka, zdezorientowana,
przestała klaskać i usiadła na krześle. Burmistrz tylko ogłosił, że nasze
rodziny mogą nas za chwilę odwiedzić w Pałacyku (domu burmistrza), po czym
pożegnał się. Strażnicy złapali mnie i Medriska za barki i poprowadzili w
stronę pałacyku. Co chwila spoglądałam na chłopaka, lecz on cały czas był
wpatrzony w buty, a ukradkiem spuszczał parę łez.
To
nieprawda, co się wydarzyło. Nigdzie nie jadę, z nikim nie będę walczyła, nie
będę poświęcała życia, żeby Kapitol miał ubaw. On też. Nie pozwolę, żeby go tam
zabrali.
Wprowadzili
nas do budynku i rozdzielili do osobnych pokoi. Wepchnęli mnie do chyba dawno
nieużywanej sypialni, bo było tu pełno pajęczyn i warstw kurzu. Ciężko usiadłam
na krześle i schowałam twarz w dłoniach. Nie mogłam uwierzyć. Nie mogłam.
Przecież zginę, nic innego mnie nie czeka. Jeśli dobrze pójdzie, to umrę jako
3, a nie 1. Ciekawe, czy mnie zastrzelą, uduszą, czy po prostu potną? A może…
Drzwi do pokoju otworzyły się i do pomieszczenia wbiegła mama. Uklęknęła przede
mną i złapała moją twarz w dłonie. Spojrzałam na nią. Gorzko płakała i
pociągała nosem. Miała taki ból wymalowany na twarzy, że sama się popłakałam.
Wtuliłam się w nią i rozkoszowałam jej zapachem, żeby go zapamiętać. Dotykałam
jej włosów, żeby przypominać sobie, jaka byłam bezpieczna. Tuliłam, żeby zaznać
jeszcze trochę miłości. Nie chciałam jej puszczać, ale ktoś wszedł i ogłosił,
że koniec odwiedzin. Jeszcze raz ostatni zerknęłam na jej popłakaną twarz. Nie
chcę jej widzieć po raz ostatni.
Od autorki: Rozdział jest chyba dobry, tylko końcówka taka sobie... No ale, czekam na Wasze zdanie :D